Tomek Tyndyk o „WIZYCIE” - swojej wystawie mówi, że opowiada ona o rozpaczy, śmierci, chorobie, walce z mechanizmami obronnymi i o maskach zakładanych w ciężkich chwilach, a także o momentach, kiedy znajdujemy odwagę, żeby te maski zrzucić. Z artystą rozmawiamy o jego fotograficznej pasji oraz aktorstwie.
Kim tak naprawdę jest Tomasz Tyndyk? Aktorem? Fotografem? A może jednym i drugim?
Tomasz Tyndyk jest wieloma postaciami. W moim życiu aktorstwo z fotografią się przenikają. Oba zawody traktuję bardzo poważnie i są one dla mnie ważne z osobistych względów. Obydwa te obszary stanowią moją własną drogę terapeutyczną. Fotografia pojawiła się w moim życiu dużo później. Być może aktorstwo nie wystarczyło mi, by wyrazić siebie w pełni. Nigdy nie analizowałem tego dogłębnie, ale wydaje mi się, że jestem trudnym aktorem do współpracy. Nie jestem do tzw. wypożyczania, czyli nie lubię grać tak jak ktoś mi narzuca. Lubię mieć wpływ na kształtowanie charakteru roli. Chcę, żeby to było coś głębszego niż tylko oddawanie swojego ciała, twarzy czy głosu. Moje zainteresowanie robieniem zdjęć mogło wziąć się stąd, że potrzebowałem czegoś więcej. To zawód samodzielny, w przeciwieństwie do aktorstwa, często wymagającego pracy w grupie. A ja chciałem być niezależny i robić coś swojego. Odpowiadając na pytanie: Jestem jednym i drugim. Cały czas jednym i drugim.
Jak długo zajmuje panu zrobienie zdjęcia, z którego jest pan zadowolony?
Zajmuje to niewiele czasu dlatego, że nie jestem zwolennikiem fotografii technicznej i nigdy nie ciągnęło mnie w tę stronę. Oczywiście uczyłem się tego i umiem robić takie zdjęcia, ale raczej nie idę w tym kierunku. Widzę światło, kompozycje... i wszystko to jest dla mnie bardzo ważne, ale nigdy nie skupiam się na tym, żeby dążyć do technicznej perfekcji, ważniejsze są dla mnie intencja i moment. Ja po prostu widzę coś i to fotografuję. Zazwyczaj już robiąc zdjęcie wiem, że będzie ono takie jak chcę. Czyli wszystko to jest intuicyjne, zaczerpnięte z tego co mnie otacza i tego co widzę.
W jaki sposób opisałby pan swoje zdjęcia osobie, która nigdy ich nie widziała?
To jest bardzo trudne pytanie, bo wszystkie historie, które one opowiadają zawsze mają źródło w osobistych doświadczeniach. Nigdy nie chciałbym tego uogólniać. Myślę, że zdjęcia mogą być trudne w odbiorze mimo, że na pierwszy rzut oka nie wydają się takie. Jednak sprawy, których dotyczą, często nie są łatwe i zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy znajdzie w sobie przestrzeń, żeby je przyjąć. Nigdy nie potrafiłbym zareklamować swoich fotografii, chociaż oczywiście chciałbym, żeby ludzie je oglądali, nie robię ich do szuflady. Na pewno są szczere. Zawsze ceniłem sobie szczerość. Poruszam tematy, które wypływają ze mnie, więc jeśli miałbym wyjaśnić komuś, dlaczego powinien wybrać się na moją wystawę, to powiedziałbym: pójdź, bo to jest szczere.
A skąd się wzięła nazwa wystawy i co ona dla pana oznacza?
Wybrałem nazwę „WIZYTA” z wielu powodów i ma ona wiele znaczeń. Wizyta, jako pobyt w gabinecie lekarskim, czy też jako nasza chwilowa obecność na tym świecie, ale także w znaczeniu moich wizyt składanych tacie i wizyty w mrocznym momencie mojego życia, którego mam nadzieję, ta wystawa będzie zakończeniem. Nie chcę jednak, żeby to było interpretowane jednoznacznie. Każdy może złożyć swoją własną wizytę
A czy pomarańczowe elementy, które znajdują się w galerii też coś oznaczają?
Pomarańczową farbę wybrałem nie wiedząc jeszcze, co nią namaluje. Chciałem użyć koloru zachodzącego, palącego słońca, bo kojarzył mi się z tematem, który poruszam. Kiedy powiesiłem zdjęcia i to przemyślałem, pomarańczowe wnęki nabrały znaczenia miejsc pustych lub zajętych. Natomiast historia koła na suficie wiąże się z moim nazwiskiem. Szperając kiedyś w poszukiwaniu jego pochodzenia, dotarłem do informacji, mówiącej że w Kazachstanie tyndyk to otwór, przez który wydobywa się dym z jurt - namiotów wędrownych, górskich plemion. Więc, gdy wszedłem do galerii i zobaczyłem to koło, pomyślałem, że tyndyk już tu jest. Może ten tyndyk to otwór do metafizyki. Wszystkie elementy pomalowane to te, które są mi w jakiś sposób bliskie, które ze mną grają.
Jest pan jurorem w Konkursie Europejskich Debiutów i Filmów Drugich. Czym będzie się pan kierował w ich ocenie?
To, co powiem może chyba dla niektórych zabrzmieć banalnie, ale w rzeczywistości wcale takie nie jest. Będę się kierował głównie emocjami. Chciałbym, żeby film mnie kompletnie położył.
Jakie ma Pan plany na filmową albo teatralną przyszłość?
Niedawno zagrałem bardzo ciekawą rolę w filmie „Głupcy”, kręconym tu, w Łodzi. Mam nadzieję, że to będzie coś. A teatralnie niedługo będę występował w „Burzy” Szekspira.
Rozmawiały: Ada Kukiełka, Hanna Kosakiewicz
Fot. Sebastian Szwajkowski